sobota, 1 kwietnia 2017

rozdział 1

Świst czajnika przywołał mnie do kuchni, informując, że woda jest zagotowana. Przebiegłam przez niewielki hol, dzielący równie niewielką łazienkę od aneksu kuchennego. Poprawiając biały ręcznik na mokrych włosach, zalałam herbatę i odstawiłam czajnik. Rutyna poranka, systematyczność i ten sam zwyczaj. Codzienność. 
Wstając biegnę do łazienki, by umyć się i przygotować do pracy, a w między czasie szykuję śniadanie bez którego nie jestem w stanie funkcjonować. Zdążyłam wyliczyć sobie czas, który mogę poświęcić na to wszystko i teraz byłam mistrzem w pokonywaniu rekordu. Potrafiłam malować się na tyle szybko, by w spokoju dopić herbatę, a nie zostawić, jak mi się zdarzało, połowę kubka. 
Poniedziałki zawsze były najgorsze. Chociaż wszystko miałam wypracowane, wiedziałam, co zrobić najpierw, w poniedziałki czułam, że każda rzecz jest przeciwko mnie. Tak, a dzisiaj był poniedziałek. Zdążyłam włożyć sobie maskarę do oka, zacząć myć zęby przed zjedzeniem śniadania. Z myślą, że muszę sprawdzić wszystko przed wyjściem do pracy, wróciłam do łazienki, żeby rozebrać się z piżamy i przebrać w białą koszulę oraz granatową spódnicę. W niecałe dziesięć minut skończyłam makijaż, który nadawał mojej twarzy blasku. Z matury byłam bladą blondynką, która potrzebowała więcej różu na policzkach. Podkreślałam także usta czerwoną lub różową pomadką i starałam się, aby kreska na oku zawsze była dobrze wykonana. Czasem z tego rezygnowałam i stawiałam jedynie na tusz do rzęs. Włosy pozostawiałam rozpuszczone, sięgały do ramion i falowały się, bo takie były od zawsze. Dopiero, gdy byłam już w pracy, spinałam je w malutkiego kucyka, by nie przeszkadzały, kiedy wykonywałam zadania. 
Wyszłam z łazienki wyłożonej białymi kafelkami i podeszłam do małej toaletki w holu, gdzie leżała, pozostawiona tam wczoraj, torebka. Schowałam do niej puder i pomadkę, na wszelki wypadek. Nigdy nie wiadomo, co się przytrafi kobiecie w pracy. Nawet pokojówce, takiej jak mi. W hotelu wymagano ode mnie punktualności, dokładności i estetyczności. Każda z nas musiała ładnie wyglądać, być miła i zadbana. Hotel Victoria w Nowym Jorku cieszył się niesamowitą popularnością, odwiedzali nas sławni ludzie, bogaci biznesmeni i przeróżne osobistości. Czasem zdarzało mi się stanąć jak wryta, kiedy po hotelowym korytarzu, tuż obok mnie, przechodził Daniel Craig, czy Ellie Goulding. Nowy Jork był ogromnym miastem, przez które codziennie przewijały się miliony osób. Każda z nich miała swoją historię i swój cel. Praca w hotelu dawała mi poczucie, że czasami jestem częścią tej historii. Zatrzymywali się w Victorii, odpoczywali, dzielili się swoimi opowieściami. Nie każda osoba należała do zarozumiałych. Bywali też tacy, którzy bardzo chętnie rozmawiali z personelem, a nawet pytali o dzień i żegnali się przy wyjeździe. Hol w hotelu Victoria łączył setki i tysiące ludzi, choć mijali się, idąc za swoimi bagażami, które nieśli boyowie. Dla mnie samej niesamowite było to, że trafiłam do tak wspaniałego miejsca i jak na razie, nic nie wskazywało na to, że stracę pracę. Wręcz przeciwnie. Moja przełożona chwaliła moje poczynania, sprawiając, że odżywałam i czułam, że może jest nadzieja na lepszą przyszłość, bo teraźniejszość i przeszłość łączyły ze sobą dużo problemów. Wiele z nich przygniatało mnie. 
Wróciłam do kuchni i usiadłam przy niewielkim stole, który stał po środku całego pomieszczenia. Kuchnia łączyła się z niewielkim salonem. Mieszkanie na poddaszu zostało wyremontowane pół roku temu. Za wszystko zapłacił właściciel, od którego wynajmowałam lokum. Dlaczego to zrobił? Bo jest dobrym człowiekiem, który zarabia bardzo dużo, co godzinę. Okazał mi niezmierną życzliwość, a ja odwdzięczałam się płaceniem czynszu regularnie, a także dobrą kawą i rozmową, kiedy wpadał z wizytą. Robił to dlatego, że mnie lubił, a ja darzyłam go takim samym uczuciem. Otóż właścicielem mieszkania był młody Brytyjczyk, William Houston, który przeprowadził się do Stanów pięć lat temu, powiększając swoją firmę o kolejną filię. William był starszy ode mnie o osiem lat, bo ja niedawno co sięgnęłam dwudziestej pierwszej poprzeczki mojego życia. Uwielbiałam z nim rozmawiać, zawsze miał dla mnie zabawne historie o swoich klientach i kontrahentach. Wraz z narzeczoną planowali ogromny ślub, na który mnie zapraszał. Takiej miłości, jaką miał on i jego piękna Camille, pragnęłam od zawsze i liczyłam, że kiedyś zapuka do moich drzwi.  Mogłam teraz tylko zazdrościć, bo Will okazywał się cudownym partnerem dla Camille, którą również poznałam. Była młodą projektantką z Brooklynu. Sami rozumiecie, to wyższe sfery, gdzie ja nigdy nie będę miała wstępu. Praca w hotelu dawała mi jedynie iluzję, że na moment wchodzę w zupełnie inny świat, chociaż sprzątam, piorę, zmieniam pościel i wieszam ręczniki. Chodzenie z wózkiem po drogich korytarzach hotelu, wydawało się spełnieniem marzeń. Pod nogami miękki dywan, który kosztował tysiące. Żyrandole z kryształów, w których odbijały się promienie słońca, wpadające do lobby... To wszystko na wyciągnięcie ręki. A potem wychodziłam z hotelu Victoria na ruchliwą ulicę Nowego Jorku i stawałam się szarą rzeczywistością, niezauważalną, wtopioną w tłum. 
Ale tak było. Pewnych rzeczy nie da się zmienić. Nie dla wszystkich może być pisane życie w luksusie.
I mimo że w mojej głowie nadal pojawiały się nierealne marzenia o życiu jak z bajki, pogodziłam się z tym, że w moim przypadku tak nie będzie. Wiedziałam, że były to tylko niespełnione sny małej mnie, ale teraz byłam przecież dorosła. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że jest już stanowczo za późno na spełnienie ich. Mogłam śnić, marzyć, leżąc w łóżku. Ale wychodząc z sypialni, stąpałam twardo po ziemi. Jeśli się nie poddam, nie zostanę skrzywdzona. Jeśli nie będę idealizować świata, nie poczuję rozczarowania. Tego trzymałam się najbardziej. Kochałam te chwile, w których mogłam pozwalać tej małej dziewczynce we mnie marzyć. Te momenty zdarzały się jednak tak rzadko, że czasami nawet zapominałam o niej. O tej szczerbatej księżniczce z tekturową koroną na głowie, która ciągle gdzieś tam we mnie siedziała. Tak było i ostatnimi czasy. Uwielbiałam swoją pracę. Mimo że byłam tylko zwykłą sprzątaczką.Ostatnio jednak wykańczała mnie do tego stopnia, że po przyjściu do domu jedyne o czym marzyłam to wejście pod kołdrę i pójście spać.
 ~*~
Otaczając się bardziej granatowym płaszczem, szłam w stronę kamienicy. Było już po siedemnastej, a na ulicach ogromny ruch. Ludzie wypływali z budynków korporacji niczym fala. Samochody stały w długich korkach. Na chodniku z trudem mijałam innych, nie trącając ich ramieniem. Robiło się  coraz chłodniej. Niebo okrył ciemny włosy chmur i zwiastował burze. Och, no tak. Przecież dzisiaj był poniedziałek, więc i pogoda nie mogła dopisywać.
Dzisiejszego dnia dosłownie nic nie szło po mojej myśli, a ta pogoda była tego apogeum. Miałam tylko nadzieję, że uda mi się schować przed deszczem zanim lunie na zatłoczoną ulicę, co, pomimo że miałam do mieszkania rzut beretem, było trudnym wyzwaniem ze względu na tłum ludzi idący wzdłuż chodnika.
W pracy dzień minął szybko, ale zaliczyłam kilka wpadek. Całe szczęście kierowniczki nie było dziś z nami. Zbiłam dwie szklanki i poplamiłam pościel, a na dodatek prawie wywróciłam się na kafelkach w łazience jednego z hotelowych gości. Byłam definicją pecha w ten poniedziałek. Przysięgam.
Przyspieszyłam kroku, czując pierwsze krople deszczu. Wpadłam na kogoś, głośno przeprosiłam i nawet się nie odwracając, szłam dalej. Będąc już na klatce schodowej, odetchnęłam głęboko. Chociaż to wyszło mi tego dnia. Idąc już w stronę swoich drzwi, sięgnęłam do kieszeni płaszcza po klucze. Przeżyłam chwilowy zawał, zdając sobie sprawę, że nie ma ich na swoim miejscu. Jak dobrze, że chwilę później znalazłam je w torebce. Zgubienie kluczy byłoby już kolejnym dramatem tego dnia, a ich miałam już stanowczo za dużo.
Kiedy byłam już bezpieczna w domu, a za oknem rozpętała się prawdziwa burza, czułam spokój. Tutaj nic mi nie groziło. Nikomu nie mogłam zrobić krzywdy. Przebrana w wygodne spodnie i ciepły, biały sweter z kubkiem herbaty podeszłam do okna w dachu i patrzyłam na granatowe niebo i smugi deszczu zostawiane na szybie. Uśmiechnęłam się lekko, upijając łyk. Nowy Jork był miejscem, gdzie zaczynałam od nowa po przeprowadzce  z małego miasta w stanie Kolorado. Zostawiłam tam rodziców, którzy wiedli wiejskie życie. Potrzebowałam się wyrwać z farmy, stadniny koni i braku szerszych perspektyw. Mój brat, Calvin, również ruszył do przodu. Jako piłkarz znalazł klub i grał w jednej z drużyn Nowego Jorku. Do czasu.
Pokręciłam głową, odrzucając od siebie nieprzyjemną myśl i upiłam kolejnego łyka. Odstawiłam kubek na niewielki biały stolik kupiony w Ikei i podeszłam do regału z tego samego sklepu. Piętrzyły się na nim stosy książek. W koszykach znajdowały się płyty. Schyliłam się po jeden z nich i podniosłam, zauważając okładkę płyt zespołu, za którym dwa-trzy lata temu szalałam. Uśmiechnęłam się, wspominając sobie te wszystkie chwile, które spędziłam słuchając ich muzyki, przeglądając informacji o nich w internecie i przyglądając się ich zdjęciom - nieważne, czy robionym na sesji, scenie lub ulicy. Zawsze wyglądali tak samo zjawiskowo jak zawsze. Zawsze zastanawiałam się jak to możliwe, że osoby sławne, jak oni wydają się być ludźmi nieskazitelnymi. Tak, jakby od początku byli stworzeni do kroczenia wśród błysków fleszy. A przecież kiedyś byli całkiem zwyczajni. Zastanawiał mnie szczególnie jeden przypadek. Chłopak, którego oczy wydawały się na mnie spoglądać z plastikowego pudełka. Mój ulubiony członek One Direction. Teraz sama nie wiedziałam co u nic słychać. Są w trasie? Może mają przerwę? Czasem w radio leciały ich piosenki, letnie hity, które nuciłam pod nosem, sprzątając albo gotując. Nie śledziłam już życia chłopców z zespołu. Nie interesowałam się Harrym Stylesem, choć kiedyś piszczałam na jego widok. Dorosłam. Przestałam być nastolatką, chociaż czasem wspominałam Harryego, jako swojego idola. To były dobre czasy. Kiedyś wierzyłam, że ich spotkam. Przecież mieszkałam w Ameryce! Tu wszystko jest możliwe.
Zaśmiałam się pod nosem i włączyłam ich trzeci album. W moim rodzinnym domu, cała moja sypialnia była obklejona plakatami One Direction. Wielokrotnie ich muzyka ratowała mnie od doła, pomagała szybciej pozbyć się uczucia beznadziejności po kolejnym złamaniu mojego nastoletnie serca. Szczerze, nawet teraz ich muzyka stawiała mnie na nogi w dni takie jak ten. Po prostu beznadziejne. Potrzebowałam tylko kilku szybszych kawałków i już czułam się o niebo lepiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz